03 czerwca ulicami Warszawy przeszedł XX Marsz Wyzwolenia Konopi. Impreza, którą obserwuję od wielu lat oraz druga edycja, którą miałem okazję współorganizować. Jubileusze mają do siebie to, że wywołują refleksje. Pewnie dlatego od kilku dni zastanawia mnie przyszłość tego wydarzenia.

To, że polska polityka narkotykowa jest archaiczna, nie tylko w zakresie konopi indyjskich, to temat na osobny artykuł. Przez 20 lat użytkownicy marihuany doczekali się co prawda dwóch znaczących zmian w prawie oraz znacznej zmiany świadomości społecznej. Nadal jednak walczą o to, by Państwo zaczęło nadążać nie tylko za światowymi i europejskimi trendami, ale i za własnym systemem prawnym.
Przeżyliśmy w ostatnich latach ogromny postęp w kwestii postrzegania konopi. Dziś filmowym uosobieniem stonersów nie jest Laska z „Chłopaki nie płaczą”, a miłośnicy jointów nie są przedstawiani jako niezaradna życiowo młodzież śmiejąca się przez godziny z głupich żartów. No dobra zdarza się, że ktoś pełnymi garściami czerpie z takich stereotypów, ale to głównie osoby z pokolenia p. Łepkowskiej, tworzący produkcje dla widzów z podobnej półki wiekowej. Ta ewolucja świadomościowa to efekt wielu zmiennych. Przede wszystkim – prawie każdy próbował w swoim życiu marihuany lub zna kogoś, komu ta używka nie jest obca. Konopie też przestały być tematem tabu. Coraz więcej osób otwarcie przyznaje się do regularnego stosowania cannabis, czy to w celach rekreacyjnych, czy zdrowotnych. Ludzi to nie oburza …bo nie ma w tym nic oburzającego. Po latach znormalizowaliśmy wreszcie to, co amerykańska polityka postawiła na głowie.
Efekt? Ponad 60% polskiego społeczeństwa uważa, że nie powinno się karać użytkowników za posiadanie niewielkich ilości marihuany na własny użytek. Sam Marsz Wyzwolenia Konopi to jedna z najlepiej odbieranych manifestacji, które odbywają się w Warszawie. Nasz pochód zawsze witany jest uśmiechami i nie do końca wiemy, czy to zasługa charakterystycznego zapachu dymu, czy też maszerującego na przodzie lidera Wolnych Konopi–Andrzeja Dołeckiego.

Skoro jest tak dobrze, to czemu jest tak źle?
Przez 20 lat zwolennicy liberalizacji doczekali się dwóch znaczących zmian. Zrobionych oczywiście na odwal się i po łebkach, ale zrobionych. Pierwszym z nich jest tzw. mała depenalizacja. W skrócie – prokurator lub sąd mogą warunkowo umorzyć sprawę posiadania niewielkich ilości marihuany na własny użytek. Sukces? Diabeł tkwi w szczegółach. Taka sprawa może zostać umorzona, ale nie musi. Taka furtka na wypadek, jakby wpadkę z ziołem zaliczył chłopak śpiewający o je*aniu TVP. Zabrakło też woli politycznej, by ustalić pewne wartości graniczne. W efekcie warszawiak zatrzymany z 5 g suszu zostanie wypuszczony do domu, a mieszkaniec Rzeszowa przy takiej samej ilości będzie traktowany jak lokalny Pablo Escobar. Wieczorny joint może równie dobrze skończyć się machnięciem ręką przez policjanta, jak i nocą na dołku oraz przeszukaniem w domu.
W 2017 r. zalegalizowane zostało stosowanie konopi do celów farmaceutycznych. Dzięki biurokracji apteki przez długi czas świeciły pustkami, ale akurat ten problem udało się z czasem rozwiązać. W ustawie zapomniano jednak o takich drobnostkach jak odpowiednie przeszkolenie służb. Lekarze i farmaceuci poznają techniki leczenia tym lekiem tylko dzięki własnym chęciom i oddolnym inicjatywom. To może chociaż policja ogarnia? Przypomnę, że ostatnio zatrzymano założyciela Otwieramy Oczy – Mateusza Zbojnę, a w jego kieszeniach ujawniono resztki suszu. Mimo okazania recepty został przewieziony na komendę oraz zakuty w kajdanki. Po chwili oczywiście został zwolniony do domu. Po powrocie postanowił zważyć odnaleziony przez policjantów susz. Waga pokazała zawrotne 0,00 g. Policjanci mylą też „medyczną marihuanę”, czyli lek na bazie suszu z konopi indyjskich, który można dostać tylko w aptece na receptę, z suszem CBD, który legalnie można kupić…praktycznie wszędzie.

Nie wszyscy będą też dobrze wspominać tegoroczny Marsz Wyzwolenia Konopi. Co roku policja robiła pewną demonstrację sił, jednak jubileuszowa edycja zasłużyła na szczególną oprawę z ich strony. Uczestnicy zmierzający na Marsz byli poddawani kontrolom osobistym na ulicy, także przez policjantów innej płci. Pacjentów posiadających receptę skuwano i zabierano na komendę. Zmiana nastawienia? Niezupełnie. W poprzednich latach Marsz był zabezpieczany przez stołecznych funkcjonariuszy, którzy mają doświadczenie w obsłudze nie tylko tego wydarzenia, ale i częstszy kontakt z pacjentami. W tym roku do obsługi Marszu ściągnięto do stolicy 4 tys. policjantów z całej Polski. Wszystko w ramach ćwiczeń „Warszawa wolna od narkotyków”. Który mądry to zatwierdził?
Odbieram to też jako pewien prztyczek w nos ze strony władz. My, organizatorzy, ściągamy swoją społeczność w jedno miejsce, by wspólnie świętować. Wiemy, jak wygląda prawo i praktyka. Zdajemy sobie sprawę z ryzyka, które ponoszą nie tylko uczestnicy, a także organizatorzy czy artyści. Tworzymy wyjątkowe wydarzenie. Bez agresji czy kontrmanifestacji. Do funkcjonariuszy zabezpieczających Marsz odnosimy się po partnersku. Ze sceny prosimy o szacunek dla uczestników. Uświadamiamy też publiczność, że to nie policja ponosi winę za złe prawo, a politycy. Ciężko jednak utrzymać taką narrację, gdy widzimy łamanie podstawowych procedur. To kolejna cegiełka do muru, który od kilku lat regularnie budowany jest między policją a obywatelami. Te ćwiczenia to naprawdę świetna decyzja. Taka, na której nie zyskuje żadna ze stron.
Skoro jest tak źle, to czemu nikt z tym nic nie robi?
Nie wszystko jednak można zrzucić na czynniki niezależne. Mimo 20 edycji Marsz Wyzwolenia Konopi nadal jest uliczną manifestacją, w której głównymi czynnikami są partyzantka i improwizacja. Nie potrafi się sprofesjonalizować, uzyskać wsparcia różnych środowisk o podobnych poglądach, jak i biznesu, który jest bezpośrednim beneficjentem zmian prawnych. Przez 20 lat formuła nie ewoluowała, nie dostosowała się do zmian społecznych. Po prostu się przejadła.
A może jest tak źle, bo jest tak dobrze?
Skoro temat konopi w przestrzeni publicznej się znormalizował i nie budzi takich emocji, to nie można oczekiwać, że Marsz będzie przyciągał tłumy. Wielu użytkowników zalegalizowało swoje leczenie. Zamiast kontaktować się z dilerami na Signalu, wolą kupić dobre, czyste zioło w cenie niewiele wyższej od czarnorynkowej. Ryzyko wyroku drastycznie zmalało, zwłaszcza w przypadku mieszkańców dużych miast. Starsi użytkownicy pamiętają punkt wyjścia i jest im po prostu dużo wygodniej, niż było. Poprawili swoją sytuację i nie czują potrzeby dalszej walki. A młodych temat marihuany nie rusza.
Myślę, że Marsz osiągnął swój cel i przestał być efektywny. Owszem, można nadal go organizować, bo wciąż będzie ściągał miłośników cannabis i będziemy się tam świetnie bawić. Może to być jednak przepalanie energii, którą można by spożytkować inaczej. Mamy teraz czas by pomyśleć nie tylko jak, ale i przede wszystkim do kogo chcemy dotrzeć. Na szczęście wiemy najważniejsze. Czyli to, dla kogo chcemy nadal walczyć o zmianę prawa.
Geek, miłośnik muzyki, pająków i konopi. Cierpiący na wieczny brak czasu i miejsca na nowe książki